Pierwszy dzień listopada. Kojarzy
się z jednym – Dzień Wszystkich Świętych. Dzień niezbyt wesoły i przyjemny…
przynajmniej z zasady. Bo w dzisiejszych czasach nie wszyscy potrafią uszanować
nawet cmentarze. Wesołe rozmowy, zorganizowane spotkania towarzyskie,
wpierdalanie kiełbasy albo słodkich żelków powoli stają się normalne w okolicy
nekropolii większych miast. Do mojego Sanoka jeszcze nie wtargnęło to tak mocno
… uff! W każdym razie ja dzisiaj nie o tym. Nie będę się pastwił nad ludźmi z
pieskami na cmentarzu ani nad tymi którzy w telewizji wychwalają pod niebiosa
zmarłych celebrities . Nie ma sensu tego krytykować – inni zrobili to za mnie.
Ja … jak to zwykle ja – idealista
– postanowiłem pomyśleć o prawdziwym sensie tych dwóch dni poświęconych naszym bliskim
zmarłym. Coraz trudniej w tym całym „zniczowym opętaniu” uświadomić sobie jaki
to ma sens. Ciężko znaleźć coś co nas wzrusza podczas odwiedzania zmarłych.
Wszystko sprowadza się do zaświecenia świeczki… Czy na pewno? Każdego roku
odwiedzam około dwudziestu grobów, rozproszonych na kilku cmentarzach. Nie
wszystkich z tych ludzi znam, bo są wśród nich znajomi moich rodziców, których
nigdy nie widziałem … na przykład pani położna, która odbierała moją matkę z
porodu. Więc nie ze wszystkimi mam jakiś emocjonalny związek. Jednak jest kilka
wyjątków, które na zawsze będą we mnie wywoływać głębsze poruszenie.
Zastanowiłem się chwilę nad tym i
doszedłem do szybkiego wniosku – przede wszystkim dziadek… to już prawie
dziesięć lat. Pierwszy pogrzeb na którym byłem, w sumie jeszcze jako gówniarz. Dalej,
hmm… przyjaciel rodziny - samobójca, kolega – rówieśnik ze szkoły zginął w
wypadku samochodowym, dziadek byłej dziewczyny – bardzo źle to przeżyła, Zdzisław
Beksiński – ulubiony malarz, można powiedzieć idol. No właśnie … idol. To słowo
utkwiło mi w głowie dużo mocniej przy innym grobie.
Grób mojego kuzyna. Krzysiek
urodzony w 80’ – zginął w 97’. Młoda uśmiechnięta twarz patrząca ze zdjęcia na
nagrobku wręcz krzyczy, że powinien żyć. Tak, wiem to banał bo o każdym zmarłym
ktoś może powiedzieć „powinien żyć”. Jednak on sam postanowił, że już nie chce
żyć…
Jego zdjęcie jest pęknięte … ma na sobie rysę, którą z
pewnością miał też wyrytą w sobie Krzysiek.
Siedemnastolatek, który skoczył z okna. Brzmi, hmm …
szokująco? Fakt, był naćpany … ale mam jakieś dziwne i niczym nie poparte
przeświadczenie, że wiedział co robi. Że był świadomy. Zabił się kiedy ja
miałem pięć lat. Pamiętam go tylko w jednym momencie… być może tylko raz się z
nim spotkałem. Lecz to jedno spotkanie zapamiętałem i w niewytłumaczalny sposób
utkwiło mi w głowie. Mały pokój w dawnym mieszkaniu dziadków, gdzie wtedy
mieszkaliśmy z ojcem … zielony tapczan, a nad nim półka, na której stało radio.
Byłem nim zainteresowany ale nie mogłem go dosięgnąć, Krzychu mi pomógł i je
włączył. Było podłączone do dużych kolumn o sporej mocy. Chciałem się pobawić
przyciskami i kuzyn podłapał moją zabawę. Wtedy pierwszy raz ktoś pokazał mi
jak powinno się napierdalać muzyką! Było czadersko. Później opowiadał mi, że to
muzyka dla dużych dzieci, takich jak on i ja nie powinienem tego słuchać. Palił
papierosy, miał wtedy szalone spojrzenie … takie jak to na zdjęciu z nagrobka. Biła
od niego jakaś nastoletnia energia, której wtedy nie rozumiałem. Tkwił w nim wyjątkowy
bunt, który dla mnie oznaczał wtedy tylko opór przed zjedzeniem fasolki po
bretońsku. Bardzo mi to imponowało, byłem tym spotkaniem podniecony i od razu
Krzysiek stał się moim ulubionym kuzynem. Chyba wtedy po raz pierwszy
pomyślałem sobie o kimś jako o swoim idolu.
Teraz z perspektywy czasu mogę
zrewidować swój pogląd na temat tego idola. Ale mimo wszystko po tylu latach
nie mam wcale zamiaru zmieniać o nim zdania. Po historiach, które opowiadali
rodzice i reszta rodzina domyślam się dlaczego popełnił samobójstwo. Można by
powiedzieć, że okoliczności były do tego „sprzyjające”… jakkolwiek to nie brzmi
w stosunku do samobójstwa. Od jego śmierci minęło siedemnaście lat, dziś byłby dorosłym
facetem po trzydziestce… ale nim nie jest. Za to nadal jest moim idolem z
dzieciństwa, takim pierwszym bohaterem, którego ceniłem bardziej niż supermena
czy innego batmana.
Sam jestem ciekaw ile z tej
historii uroił sobie mój małoletni umysł i podświadomość…
Dziś pomyślałem: „Ciekawe co
porabia Krzysiek?”.
Chętnie bym z nim porozmawiał po raz drugi.
Takim pierwszym bohaterem dla dzieci jest zazwyczaj ojciec, ale dla mnie również był kto inny. Moim SUPER bohaterem była moja Babcia.
OdpowiedzUsuńPost na swój sposób wzruszający. Piszesz tak "po prostu" o tym co myślisz, bez owijania w bawełnę.Ten wpis pokazuje Twoje przyziemne oblicze.
Kiełbasa i żelki to nic w porównaniu z tym co widziałam we wszystkich świętych na cmentarzu. A widziałam spotkanie towarzyskie. jednak to nie bylo takie sobie spotkanie, ale impreza na cmentarzu z gadaniem do zmarłego i picie wódki. Mam swoje zdanie na ten temat, ale tak jak ty nie będę tego krytykować, przynajmniej nie teraz.
OdpowiedzUsuńZgadzam sie z przedmówczynią,że ten post jest na swój sposób wzruszający. Ale można tez powiedzieć że trochę smutny. Jeśli mowa o bohaterach z dzieciństwa to w pierwszej chwili pomyślałam sobie,że nie miałam takiego bohatera. Jednak przypominam sobie, można powiedzieć,że u mnie był mój dziadek.
Czasami własnie bywa tak, że najbardziej zapamięta się osobę, której nawet dobrze się nie zna. Ni z tąd, ni zowąd.
OdpowiedzUsuń