Noga za
nogą. Maszeruję patrząc pod nogi ostrożnie stawiając każdy kolejny krok by nie
nadwyrężyć kontuzjowanej już nogi. Czuję, że lewa kostka nabrzmiała i próbuje
wydostać się spod mocno zabudowanego trapera. Trasa jest bardzo mokra a ja
przez nieuwagę pośliznąłem się na jednym z kamiennych stopni. To przez
zmęczenie… zacząłem kuleć. Bieszczadzkie ścieżynki nie przywitały mnie z
otwartymi ramionami. Chowają się przede mną pod grubą warstwą mgły i
zacinającej mrzawki.
Przebyłem
już wiele kilometrów wędrując od samego rana. Straciłem poczucie czasu … nie wiem, która to
już godzina. Szczęśliwi czasu nie liczą, a zegarkowi i telefonowi dałem dziś
urlop.
Liczę każdą chwilę miarą kolejnych zdobywanych wierzchołków
i kolejnych pokonywanych dolin. Jednak intuicja podpowiada mi, że minęło
dobrych parę godzin… od dwóch albo trzech nie spotkałem nikogo na szlaku.
Pogoda jest przerażająca, żaden turysta się tu już dzisiaj nie zapuści. To
dobrze – potrzebuję samotności i tego by uwolnić się od zgiełku.
Wczesnolistopadowa aura tej okolicy odstrasza tych wszystkich weekendowiczów.
Dopiero teraz, po sezonie zakapiorskie Bieszczady mogą pokazać się w pełnej
krasie. Zostali nomadzi, tułacze i inne trampy. A ja jako jeden z nich idę
przed siebie coraz bardziej włócząc nogą. Zaczęło mi to delikatnie przeszkadzać.
Ale przecież, jestem tu by iść… Więc idę. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że
tak naprawdę nie wiem po co to robię. Nie wiem jaki jest tego sens. Jednak
bieszczadzkie wiatry podpowiadają mi, że nie muszę go na siłę szukać. Wokół
żadnej żywej duszy – tylko ja i kamienista dróżka. Tylko moja dusza i patrzący
na nią z wysokości górski Bóg. Zatracam się w tym coraz to bardziej. Coś co
nazywam nirwaną włóczykija rozpływa się w całym mnie. Tylko pulsująca z bólu
noga i pusty żołądek przypominają mi o mojej cielesności. Jednak wiem jedno –
duch dawno odłączył się od ciała.
Zrobiło
się późno. Moja noga odmówiła posłuszeństwa, więc muszę zrobić sobie przerwę. Siedzę
na skale, która wydawała się być najwygodniejszą ze wszystkich, które łaskawie
odsłoniła przede mną połonina. To w zasadzie jedyna wygoda na jaką mogę sobie teraz
pozwolić. Nie mam już ani jedzenia ani niczego do picia. Niedobrze. Patrzę w
stronę w którą zmierzam… stok wydaje się być dość stromy i mam wrażenie, że
droga w dół nie jest już taka długa. Jednak białe opary zasłoniły niemal
wszystko zakrzywiając moje poczucie orientacji w terenie. Od dłuższego czasu
nie widziałem żadnego drogowskazu. A może nie zwracałem na nie uwagi. Chwilkę
odpocznę i poszukam jakiejś wskazówki, na pewno gdzieś tu jest jakiś znak,
jakaś tablica. Mgła robi się coraz ciemniejsza,
jej gęsta szarość powoli zlewa się z głębokim granatem nadchodzącego wieczoru. Trzeba
się będzie śpieszyć. Ale noga… stopa w okolicy kostki z każdą chwilą drętwieje
coraz bardziej. Nawet nie chcę na nią patrzeć, ale wiem, że kostka jest
opuchnięta. Chyba nawet do tego stopnia, że nie mogę jej zginać. Boli. Zamykam
oczy by dać sobie złudne uczucie złagodzenia bólu. W tej chwili poczułem
lodowate uderzenie porywistego wiatru. Jakby sam Tepeyollotl postanowił do mnie
przemówić tym przerażająco zimnym głosem. Dreszcz rozchodzi się po całym moim
ciele dodając akcent mocnym ukłuciem w głowie. Mój błędnik szaleje jak gdybym
był pijany.
Całkowicie
zbiło mnie to z tropu. Świat dookoła wiruje i ból z nogi przelał się na resztę
ciała. Odrętwienie sprawiające wrażenie paraliżu ogarnia każdą część ciała.
Otępiałe zmysły mnie zamroczyły. Jest źle. Wcześniej szukałem samotności, lecz
teraz pragnę żeby ktoś mnie tu spotkał i zobaczył jak leżę zwinięty opierając
się o twardy głaz. Wszystkie ubrania mam już przemoknięte… Marzę o tym, by ktoś
pomógł mi zejść na dół… może przynajmniej do najbliższej wiaty. Proszę!
Oczy opadają mi co chwila w dół, są zmęczone siekającym
deszczykiem. Przed zamkniętymi powiekami pojawia mi się zejście gęstym lasem,
za którym kryje się schroniskowa bacówka. Otwieram oczy próbując zmotywować swe
ciało do dalszej walki. Tego się bałem – atramentowe niebo szykuje się do nocy.
Nie ma na co czekać…
A może
jednak… coś słyszę! Jakiś szept. Nie rozumiem go, nie mogę odczytać cicho
mruczanych słów. Próbuję się skupić i wytężyć uwagę. Wichura nie pomaga. Głos
próbuje mnie nawoływać. Czy to gdzieś z daleka? Czy ktoś mnie szuka?
Instynktownie decyduję się na wrzask … bezsensowny okrzyk nie doczekuje się
odpowiedzi nawet ze strony echa. Frustrujące.
Krzyczę jeszcze raz. Bez odpowiedzi. Podnoszę się wracając do pozycji siedzącej
i wlepiam przygaszone ślepia w głąb doliny … nikogo nie widać, ale dźwięk stał
się nieco wyraźniejszy. Próbuję złapać ostrość i uchwycić falę tego
niezidentyfikowanego dźwięku. Szumiący głos, starego mężczyzny zaczynał
docierać do mojego ucha coraz mocniej. Nie mogę go odnaleźć, zasłonięty
horyzont pogrążył się w ciemności. Tkwię tu jak Chuck Noland, tylko, że to mój „Wilson”
próbuje mówić do mnie a nie na odwrót. Teraz. Taak, wyraźnie i głośno podmuch
niesionych słów dociera do moich uszu. Jest gdzieś obok, czuję jego obecność. Mówi:
„Tutaj. Choć tędy, choć tędy
wędrowcze. Choć, kieruj się w moją stronę. Uratuj się!”
Powtarza
to jak mantrę a w tle słychać głośny jęk targanej porywistym przeciągiem grani.
Głos dochodzi zza następnej skały. Wysoka i masywna. Może można się tam
schronić? Poprosiłem go o pomoc. Znów bez odpowiedzi, ignorował mnie. Posłucham
go, uratuje się, przecież nie mogę tu zostać! Z grymasem bólu na twarzy wstaję
z trudem łapiąc równowagę. Noga nadal boli, ale z tej perspektywy widzę, że od
swojej szansy dzieli mnie ledwie kilka metrów. Nie jestem tu sam. Skoro ktoś
się tam chowa to znaczy, że ja też mogę. Ociężale stawiam kolejne małe kroki w
bezpiecznym kierunku. Ostaniec jest wielki, muszę go okrążyć. Głos powtarza już
tylko słowo „tutaj” … tutaj, tutaj, tutaj, tutaj. Schowany szept daje nadzieję,
więc stawiam pierwszy krok na kamienistym podłożu. Nie spodziewałem się, że
jest tak stromo. Patrzę w górę i w dół, próbując ocenić sytuację. Jest ślisko a
ja mam prawdopodobnie zwichniętą kostkę. Ale nie mogę się oprzeć temu co
słyszę. Hipnotyczny szmer kusi dodając odwagi i siły. Nie mam innych pomysłów,
stawiam następny krok łapiąc się rękami wystających krawędzi. I kolejny patrząc
w dół … Prawa ręka szuka kolejnego chwytliwego konturu a lewa noga bada śliski
teren. Nagle obie w jednym momencie popełniają błąd… moja kostka nie wytrzymuje
i czuję jak wygina się na zewnętrzną stronę tracąc przyczepność, tracę
równowagę bezradnie tańcząc na skraju przepaści. W chaotycznej próbie uniku
zachwiana koordynacja traci wszystkie punkty przyczepności… w ostatniej chwili słyszę
tylko przerażające wołanie „Uratuj się!”.
Świetnie połączyłeś tekst ze zdjęciami, które dodają klimatu Twojemu opowiadaniu.
OdpowiedzUsuńzgadzam się.. to Twoje zdjęcia? świetne :)
Usuńlubię Twoją wyobraźnię i zdolność do snucia świetnych opowieści, opisywania rzeczywistości (i nie tylko) w magiczny sposób
Obudziłeś moja tesknotę za górami... A przeważnie doskwiera mi sopiero od marca...Tak, może i to są góry groźne i nieuprzejme, ale dla mnie góry są zawsze nieuprzejme, mimo to je kocham.
OdpowiedzUsuńAkurat jest u mnie taka pogoda, jaką opisywałeś, wiec działasz na wyobraźnie. Szczególnie, że nie raz nie dwa schodziłam z góry w deszczu i burzy (no dobra, czasami zjeżdżałam...)
Jednego ci nie mogę wybaczyć.
Mrzawka.
Proszę cię.
Mżawka.
To boli bardziej niz fałszowanie...;)
pozdrawiam
Niestety w górach źle się czuję :P Aczkolwiek szybkiego powrotu do formy dla kostki :)
OdpowiedzUsuń