sobota, 17 stycznia 2015

Taniec

            Rozglądam się już kolejny raz to w lewo to w prawo. Wszędzie wokół panuje nieprzyjemna szarość w jakości czarno-białych filmów. Rozpalona gorącem ulica jest pusta, w najbliższej okolicy słychać tylko delikatny pomruk wiatru, który flirtował z drzewami. Co chwilę też przelatywała mi przed oczami plastikowa siatka z pobliskich delikatesów. Kurwa, prawie jak turlające się krzaczki z westernach. Piwny transporter, który robi za krzesło zaczyna uwierać mnie już w tyłek, a cierpliwość się powoli kończy. Ileż można czekać… Wstaję na chwilę by sprawdzić jak się sytuacja u moich kompanów. Zabezpieczyliśmy teren obstawiając winkiel budynku. Ja na rogu i dwóch bliźniaczo podobnych karków po bokach, wzdłuż ścian. Łysy kark nr 1 nieświadomie w karykaturalny sposób pokazał mi kciuk do góry, a po chwili Łysy kark nr 2 telepatycznie zrobił to samo. Nie bardzo pamiętam skąd ich znam, ale na pewno od zawsze mnie wkurwiają.           
            Nagle widzę kogoś na horyzoncie, z za skrzyżowania ulic wypełzają dwie postacie. To ten moment. Nareszcie, pełna mobilizacja… Wstając spluwam na rękę i gładzę skórę głowy. Fuck, też jestem łysy. Łysy nr 3. Poprawiam biały ubrudzony podkoszulek by leżał nieco bardziej elegancko niż w zwykły dzień. Złapałem się, że stoję prawie na baczność… czas mija bardzo wolno, obserwujemy jak się zbliżają. Moi niespodziewani kolesie wymieniają tylko co parę sekund porozumiewawcze spojrzenia. Ja chyba z tego nic nie kumam. Czuję się malutki przy tych gigantach, a dodatkowo przerasta mnie oczekiwanie na „klientów”.
            Dopiero teraz gdy są bardzo blisko dociera do mnie obraz towarzyszących im dwóch psów.
Filmowy efekt pozbawienia kolorów ustępuje i zaczynam widzieć ostrzej. Widzę ich dobrze.
Idą tak we czwórkę, parami … pierwszy - wysoki chudzielec o posturze żyrafy ubrany w kraciastą marynarkę koloru ciemnego bordo. Drugi zaś wielki brodaty grubas przypominający do złudzenia Action Bronsona. Obaj targają ze sobą dziwne psy, ale odwracam od nich wzrok. Panowie stoją przed nami ze skupionymi minami, ich twarze ozdobione są śmiertelną powagą. No właśnie śmiertelną…
Wysoki elegancik wyciąga rękę, odwzajemniam uścisk dłoni musząc podnieść rękę niemal na wysokość własnej głowy. Szybka i sucha wymiana potrząśnięć dłoni automatycznie zmienia mimikę przybyszów. „A teraz środki ostrożności” odzywa się tłuścioch.
            Ogromy Rottweiler uruchamia swój nos kierując się powoli w moją stronę. W moment jego nozdrza pojawiły się przy mojej twarzy… nierealnie wielki mastif jest wyższy ode mnie stojąc na czterech łapach.  Czuję spadającą na moje ramię ślinę i ruch  śmierdzącego powietrza. Bydle się do mnie przybliża, próbuję delikatnie stawić opór aby mu dać do zrozumienia żeby tego nie robił. Bez skutku. Przytyka beczkowaty łeb do mojego tułowia naciskając na mnie w stronę ściany. Opór nic nie pomaga … wewnętrznie zaczynam panikować, jestem przyciśnięty do ściany. Nie wiem co się dzieję, potrafię tylko zamknąć oczy i zacisnąć zęby w wyczekiwaniu aż „da sobie spokój”.
            Myślę, że trwałoby to w nieskończoność gdyby nie chudy ważniak. Uspokaja bestię szarpiąc gwałtownie za smycz, a ta potulnie bez zająknięcia słucha swojego pana, odwracając się ode mnie.  Teraz czuję jak krople potu spływają mi po skroniach i karku. Uspokajam oddech, blefując, że wszystko jest w porządku. Moi umięśnieni koledzy, którzy wcale nie wydają się przestraszeni stoją z boku i bezmyślnie się przypatrują. Chyba te bezmózgi lepiej wiedzą co tu się wydarzy niż ja. Wtem pada pytanie: „Idziemy?”.
            Tak. Idziemy, a przy wejściu stoją ochroniarze klubu. Wyglądają jak z Biura Ochrony Rządu a nie bramkarze klubu nocnego. Odsuwają się wpuszczając nas do środka, idę przodem razem z dryblasem, za nami bliźniaki a na końcu pan grubasińki. Psy zostały na zewnątrz, ochroniarze zamykają wrota podążając za nami. Od razu rzucają mi się w oczy dynamicznie zmieniające się neony, które idealnie doświetlają mroczną atmosferę tego wnętrza. Wchodząc po schodach łapię lekką zadyszkę, ale to pewnie z nerwów. Pierdolę, zdecydowanie wolę koty. Pokonuję ostatni schodek i podnoszę spojrzenie do góry gdy w jednej sekundzie nowoczesny neonowy desing zmienia się w drewniany skansen, à la koło gospodyń wiejskich. Nie dowierzając obracam się w bok i widzę, jak kraciasty zaczyna mnie wyprzedzać.
            Odskoczył ode mnie na kilka metrów. Wiedziałem, że coś z nim jest nie tak, ale on właśnie zaczął tańczyć. Podskakuje w jakimś wyimaginowanym rytmie machając długimi chudymi rękami… przecież tu nie ma żadnej muzyki. Odruchowo i instynktownie próbuję go powstrzymać, jestem pewien, że nie powinien tego robić. On nie może teraz tańczyć. Łapię go w pas próbując unieruchomić, ten wariat zaczyna kopać nogami jakby przypomniał sobie kankana. Ściągam go w dół by powalić na ziemię. Miotam się z nim w tym chaotycznym tanecznym pokazie… dopadają do nas ochroniarze rozdzielając nas, dostaję parę sierpowych w nos i raz po raz czuję przeraźliwie bolesne ciosy w nerki. Widzę, że to nie żaden ochroniarz… młoda blond pani policjant w mundurze krawężnika okłada mnie pałą aż do omdlenia. Jedynie przez moment miga mi jeszcze przed oczami scena walki za moimi plecami. Zasadzka?
            Podnoszę powieki i nic nie widzę, nic nie pamiętam… chyba nie żyję. Sam nie wiem.

środa, 3 grudnia 2014

Herba

Kolejna herbata dla spokojności - tej której nie miewam,
Ciepła mocna herbata bez cukru, od której oczekuję cudu…

Wywar tworzy na kubku kręgi osadu niczym słoje drzewa,
Burzę spokojną tafle ciemnego płynu topiąc w niej lalkę voodoo.

Ociekające gorzkimi łzami złości rozdrażnienie,
Miotam się  tak niezdarnie i koślawo z herbacianymi myślami.

Nigdy nie dopłynę na tych kroplach do prawdziwego siebie,
Dryfuję na czarnym morzu między powietrznymi szczęścia bąbelkami.
   



poniedziałek, 1 grudnia 2014

Historia alternatywna. Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń przypadkowe.

                Obudził mnie dźwięk smsa. Telefon grzmiał tuż nad uchem, musiałem zasnąć z telefonem w ręce. Z ledwością otworzyłem oczy przedzierając się przez powódź zbyt jasnego światła wypływającego przez okno. Niemal po omacku dogrzebałem się do wibrującej wiadomości. Literki z wyświetlacza zlały się w jedno słowo „Złaźnadół”. Nadawca – Cycu. Czyżby impreza skończyła się dopiero teraz? Hmm… była już pawie ósma rano. Moją pierwszą reakcją były słowa z katowanej wczoraj piosenki „Pierdolę to”. Ciężko się było z tymi słowami nie zgodzić, ale postanowiłem się zwlec z wyrka i sprawdzić cóż to za sprawa ściąga mnie na dół. Ubrałem śmierdzącą kacem koszulkę i wzułem na nogi zmęczone brudne buty. Zejście z pierwszego piętra wydawało się być wyczynem godnym medalu za ofiarność i odwagę… bo przecież ryzykowałem natychmiastowego pawia. Na dole czekał Cycek, jak zwykle bez większych oznak kaca. Zapaliliśmy papierosa, dość oszczędnie w słowa opowiedział mi jak skończyła się impreza i jak doturlaliśmy się do domu.
                - Oo, no nieźle - skwitowałem wzdychając głęboko.
                - Nieźle to będzie dzisiaj, idziemy do Karoliny na domówkę.
                - Wolałbym sobie dać dzisiaj spokój, ileż można… który to dzień z rzędu co?
                - Pierdolisz jak zwykle. Wakacje są. Będziemy koło 16 bo trzeba jeszcze parę rzeczy zorganizować przed imprezą. Dziś pobawimy się inaczej.     
                - Nie wiem, zobaczymy.

                Impreza była mi dziś potrzebna jak łysemu fryzjer. Dobra… męska popijawa jeszcze by przeszła, ale imprezowe lachonarium pełne koleżanek Karoliny widziało mi się bardzo średnio. Nie mogłem się ostatnio odnaleźć w kontaktach z dziewczynami. Jednak mając w dupie co będzie później poszedłem do łóżka odespać te kilka dni.

                Kiedy zszedłem na dół już na mnie czekali, Cycu, Przemo i Tylecki. Poczułem, że znów zawodzi moja asertywność. Ruszyliśmy więc do sklepu w poszukiwaniu alkoholowych promocji, na takie balety najlepsza będzie wódka – pomyśleliśmy wszyscy zgodnie. Nasz ulubiony supermarket zawsze miał dla nas jakieś miłe niespodzianki w tym względzie. Najwidoczniej nie tylko my postanowiliśmy uczcić hucznie ten wakacyjny piątek. Półki na dziale monopolowym uginały się nie tylko pod butelkami nań stojącymi ale także pod ciężarem spojrzeń ludzi zwiedzającymi alkoholowe alejki. Można by tam zrobić powszechny spis ludności. W tym tłoku odnaleźliśmy nasze przeznaczenie – Gorzka Żołądkowa DeLux za jedyne 17,99. Sztuk trzy… teraz jeszcze jakaś dobra przepitka i można jechać z koksem. I tak dojechaliśmy do kasy, kolejki długie jak za komuny, której żaden z nas osobiście nie pamiętał. Jak zawsze te dłużące się w oczekiwaniu minuty wykorzystywaliśmy na obśmiewanie wszystkich w około, w każdym z kolejkowiczów-zakupowiczów było coś śmiesznego. Przelecieliśmy nieświadomie część z nich, aż zatrzymaliśmy się na grupce młodych dziewczyn. To znaczy ja się zatrzymałem, odcinając się od kumpli, którzy dalej zaśmiewali się na głos. Moją uwagę zwróciły trzy niewiasty, które najwidoczniej też wybierały się na jakąś małą imprezkę. W pewnym momencie złapałem wzrok jednej z nich, intrygująca ruda istota popatrzyła przez swoje okulary w moją stronę zapewne za sprawą moich głośnych kolegów. Zatrzymała się na mnie, a ja utkwiłem w niej. Nasze oczy spotkały się na kilka sekund, jednak zauważyła, że ją obserwuję i nerwowo odwróciła głowę w drugą stronę. Z transu wyrwało mnie sztandarowe „Gdzie się gapisz?!”. Na kolegów zawsze można liczyć.
                - Ruda Ci się spodobała? – ironicznie rzucił Przemek.
                - A co to patrzeć nie można…
                - Nie masz co patrzeć, nie Twoja półka, starsza od Ciebie i w ogóle.
                - O kurwa najstarszy się odezwał! Poza tym, skąd wiesz?
                - Bo wiem, a jakby nie mój dowód osobisty to byś nie pił wódki gówniarzu.

                Ekwipunek spakowany w plecaki – możemy ruszać. Chłopaki dość tajemniczo zaproponowały, żebyśmy jeszcze na chwilę zeszli nad rzekę. Strome zejście wśród gęstych krzaków gwarantowało niewidzialność - świetna miejscówka do plenerowego chlania nad samym brzegiem Sanu. Cycu wyjął z kieszeni foliową torebeczkę z zieloną zawartością, a Tylecki podał mu bibułki. Z ich uśmiechniętych spojrzeń można było wyczytać slogan wszystkich marichuanistów – „Blanty kręce – po to mam ręce”.
Dopiero teraz pojawiła mi się w głowie myśl, że to może być pozytywny wieczór. Usiadłem więc na kamieniu czekając na rytualnego skręta rozkoszując się pięknym słonecznym widokiem.

                Na stole leżała świeżo otwarta flaszka wódki, znalazłem czystą szklankę i zrobiłem sobie delikatnego drinka z Colą. Siedziałem na kanapie, rozmawiając z Tomkiem, istną dusza towarzystwa podczas wszelkiego rodzaju melanży. Ludzie przewalali się we wszystkie strony krążąc tam i z powrotem. Myślę, że było około trzydziestu osób. Przyszedł Przemek wołając nas na zewnątrz. Wyszliśmy do ogrodu patrząc jak dwie pijane blondynki próbują przeskakiwać nad ogniskiem. Siostra Karoliny strasznie się tym podnieciła dołączając do nich… robiły strasznie dużo hałasu, ale trzeba im przyznać były na ten moment gwiazdami i prawdziwą atrakcją wieczoru. Wódka, karkówka z grilla i tańczące rusałki … jest dobrze. Tomek dolał mi do szklanki, a Przemek zaproponował papierosa, odmówiłem.                
- Ty wiesz, że ta ruda tu jest? – zapytał przekornie.
                - Jaka ruda… ? - odparłem ze zdziwieniem.  
Tomek w swoim stylu wrzucił:
- Co macie jakieś następne do tańcowania przy ognisku?
- No ta ruda ze sklepu, w którą się wgapiałeś.
- Musiało Ci się zdawać, zauważyłbym.
- Z widzenia… i nic mi się nie zdawało. Przyszły tu jakieś pół godziny temu.
- Ja tu wam zaraz wszystkich namierzę! A jak nie to pytaj Karoliny, ona tu chyba wszystkich zna przecież – znów dorzucił zachwianym głosem Tomasz.
- Dobra, nie ważne. Chodźcie sobie usiąść na dupie wreszcie – uciąłem gadkę.
Wcale jednak nie było takie „nie ważne”. Przemek podsycił moją ciekawość i wprowadził lekki zamęt, który jednak po chwili zalaliśmy następną porcją wódy. W połączeniu z zielskiem alkohol działał dużo intensywniej, ale nie zmulił mnie jak zawsze. Przeciwnie, byłem pobudzony i szukałem jakiejś nowej rozrywki. Wróciłem do wewnątrz rozglądając się po domu, szukając obiektu ciekawszego niż ognisto pijany taniec nad ogniskiem. Z kuchni wyszła gospodyni.
- Gdzie się chowałeś przez cały czas? Właśnie robię kisiel dla Marty… haha.
- Dziś rano miałem strasznego kaca… więc dopiero się rozkręcam. Widzę, że niektórzy rozkręcili się już na dobre. Widziałaś te laski? Twoja siostra do nich dołączyła.
- Taak, nieźle szaleją hehe. Tak trochę przez przypadek je zaprosiłam. Opowiadaj co u Ciebie, dawno się nie widzieliśmy.
- No faktycznie. U mnie… hmm, nie będę zanudzał – kiepsko. Szczerze mówiąc szukałem jakiejś rozrywki, bo towarzystwo się jakoś podzieliło na grupki. Yyy.. zapraszałaś jakąś rudą dziewczynę?
                - Ja będę za parę dni ruda hehe! Rozrywki szukałeś czy dziewczyny głupku? Widzę, że pijesz wódkę … co powiesz na „białego rosjanina”?
                - Ruskich to ja nie lubię, ale dawaj.
                O kurwa… biały rosjanin anektował mój błędnik niczym Putin Krym – przez chwilę świat był nieczytelny jak cyrylica. Karolina też zaczęła delikatnie wariować i zaśmiewać się ze wszystkiego, opowiadała mi o nowym liceum i chciała pokazać najświeższe prace. Jednak mi w głowie nadal siedziała ta dziewczyna. Skoro ona tu jest to znaczy, że siedzę w złym pomieszczeniu. Lekko plącząc język powiedziałem Karolinie, że na zewnątrz ktoś gra na gitarze i że trzeba iść powrzeszczeć razem z nimi. Przecież „Whiskey moja żono” już czekało na grupową orgię zafałszowanych dźwięków. Wyszliśmy z kuchni, a ja rzuciłem z czkawką na ustach „Idę do kibla, zaraz bede”. Karolina wyszła przez taras a ja uderzyłem w stronę łazienki. Chwyciłem za klamkę. Zamknięte.
                - Już momencik! – odezwał się piskliwy dziewczęcy głos.
                Stałem oparty o ścianę i analizowałem okleinę łazienkowych drzwi. Po chwili się otworzyły, a zza nich zaczęła wyłaniać się czerwona czuprynka. Na początku myślałem, że to nie ona … że to takie życzeniowe przywidzenie. To jednak nie halucynacja, to właśnie tą dziewczynę widziałem kilka godzin temu.      
                - Wolne, możesz… – szybko wystrzeliła z siebie nerwowo rozglądając się na boki.
                - Eee… dzięęki – wydukałem zaskoczony czując wirujące ukłucie w okolicach żołądka.
                Delikatnie podskakując na palcach oddaliła się kołysząc włosami i pośladkami.  Wszedłem do łazienki i z wielkim znakiem zapytania nad głową oddałem mocz. Z niedowierzaniem uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem.

                - A co to jeszcze trzeba prosić kolegów o kupienie flaszki? – usłyszałem z kuchni, szybko odwracając się w jej stronę.
                - Tak się składa, że dowodów nie dają na zawołanie po siedemnastce.
                - Uuu, to na mnie nie licz, nie upijam nieletnich.
                - Ze mną się nie napijesz koleżanko?
                Podszedłem bliżej, by złapać bliższy kontakt. Omal nie tracą równowagi zatrzymałem się opierając się rękami o ten sam co ona blat. Teraz mogłem przyjrzeć się bliżej.
                - … Gdzie kolegów zgubiłeś?
                - A sobie śpiewają na zewnątrz, chyba się nie zgubili. Ale znalazłem Ciebie.
                Moja percepcja nadal była pobudzona wspomagaczami. Nachyliłem się dyskretnie przy okazji stabilizując pion… pachniała truskawkami. Była prześliczna, urzekała mnie jej naturalność. Delikatny makijaż podkreślał twarz ozdobioną śmiejącymi policzkami i milczącymi oczami. Wyłowiłem z pod okularów zielonookie spojrzenie, które próbowało mnie ignorować. Czarna bluzka dość szeroko odsłaniała ramiona pokazując dziwnie umiejscowioną bliznę po szczepionce.
                - No tak, znalazłeś – odepchnęła się niczym skoczek narciarski z rozbiegu by ruszyć ku wyjściu. Po chwili zniknęła za zamglonymi drzwiami na taras obierając mi radość patrzenia.

                Chyba byłem już zbyt pijany. Kołowało mi się w głowie, trzeba było złapać trochę świeżego powietrza i się otrzeźwić. Dom był całkowicie pusty, wszyscy byli na podwórku. Poszedłem i ja w stronę gromkich okrzyków męskich barytonów i damskich sopranów łączących się w gniewny krzyk imprezowej wolności. Dziabniętym spojrzeniem obczaiłem z dystansu gdzie schowała się moja tajemnicza koleżanka. Nie mogłem znaleźć moich kompanów, z którymi tu przywędrowałem - najpierw ustrzeliłem całkowicie uchlaną Karolinę, obok niej Tomek… a szczęśliwym trafem obok Tomka znalazła się dziewczyna przez którą chwilę wcześniej zawirowały mi w brzuchu legendarne motyle. Patrzyłem na nią i wkurzało mnie, że nie znam jej imienia. Delikatnie nuciła ze wszystkimi Neila Younga „Rockin’ in the free world”. Trawa była już mocno skąpana w rosie, bezszelestnie wystartowałem w kierunku nieznajomej stając z tyłu między nią a Tomkiem. Oboje obrócili się zdziwieni kiedy chwyciłem ich za ramiona, próbując się tam wcisnąć.
                - Przepraszam, można? Słyszałem, że Tomek trzyma tu dla mnie miejsce.
                - Śmiało, my właśnie stąd idziemy – prawie obrażonym głosem odparła.
                - Idziemy, kto, gdzie, jak?
                - Z dziewczynami wybieramy się do sklepu po piwo. Bo podejrzewam, że Ty nas w tym nie wyręczysz młodzieńcze.    
                - Do najbliższego cpn’u trochę daleko. Ale przypomniałem sobie, że muszę kupić chleb… to mogę potowarzyszyć wam w tej wyprawie – popatrzyłem z głupkowatym świadomym zażenowaniu na jej koleżanki, które zaczęły się uśmiechać.
                Ku mojemu zdziwieniu, Ruda podchwyciła głupi żarcik odpowiadając, że o tej porze na pewno nie ma świeżego pieczywa.
                - Okeej, to weź jakiś plecak, przynajmniej poniesiesz nam to piwo.  

                Wychodząc w drzwiach minęliśmy moich ziomków, więc prześliznęliśmy się przez lekko szyderczy ostrzał spojrzeń. Na zewnątrz było już dość zimno, sierpniowe noce nie rozpieszczały upalną atmosferą. Mijaliśmy nieliczne pijackie grupki krążące w celu dalszej libacji. Chłodny wiatr omiatał prawie puste już o tej porze ulice, lecz moją głowę rozgrzewał ciepły, lekko przepity głos tego zdumiewającego mnie zjawiska. Dziewczyny zaśmiewały się chichocząc słodko a ja zastanawiałem się co tutaj robię.

Nie miałem pojęcia dlaczego to robię, jedyne co przychodziło mi do pijanego umysłu to „głos serca”. Brzmiało idiotycznie. Może bardziej instynkt i burza zmysłów … może temperament. Przez całą drogą walczyłem ze swoimi nieposklejanymi myślami, których barwy były jaskrawe od wódki i palenia.

Doszliśmy na miejsce a dziewczyny zaczęły gmerać w portfelach. Chwilę to trwało, ja stałem i patrzyłem. Dostałem trzy ostre pytające spojrzenia … odpowiedziałem zniecierpliwionym krząknięciem licząc na to, że koleżanki pójdą na zakupy a ja zostanę choć na chwilę sam na sam z tą pięknością. W jednej chwili wszystkie trzy obróciły się na pięcie w stronę wejścia. W ostatniej chwili chwyciłem za ją za rękę … popatrzyła zdecydowanie w moje oczy.
- Dla mnie dwie Warki – wymamrotała przez zęby do psiapsiółek.
- Yyy… ja dziękuję. Chleba nie szukajcie…
Usłyszałem tylko synchroniczne „W porządkuuu…” i weszły do środka.
Podniosłem jej dłoń, którą nadal trzymałem w swojej i schyliłem się delikatnie ją całując.
- Kuba.
- Ewelinaa – w jej głosie usłyszałem zakłopotanie, które zastąpiło pewność siebie.
- Niezmiernie mi miło. Ale na razie proponuję odłożyć uprzejmości na bok … którędy uciekamy? Yyy może tamtędy – zapytałem wskazując w nieprzemyślanym kierunku.
Kiwnęła głową zatwierdzając plan ewakuacji. Podbiegliśmy kawałek by zniknąć z pola widzenia kompankom Eweliny. Minęliśmy stację PKP i wbiegliśmy na wiadukt kolejowy. Dobre miejsce do złapanie oddechu. W gwieździstej scenerii nieba próbowaliśmy opanować zadyszkę.
- Wiedziałam, że będziesz na tej imprezie. Nie wiem dlaczego ale wiedziałam.
W jej głosie brzmiała ulga i satysfakcja. Czuć było, że zszedł z niej stres.
- Kobieca intuicja?
- W takich sprawach nigdy mnie nie zawodzi. Cieszę się…
- Oo, w takich sprawach… czyli w jakich?  
- Jak będziesz grzeczny to ci opowiem.
- To chodź, grzecznie sobie pospacerujemy Ewelino.
- Chodźmy Jakubie. Bo to nie ty znalazłeś mnie, tylko ja ciebie.

I poszliśmy. Z ożywioną rozmową na ustach szliśmy bezwiednie w stronę mojego domu.
W rozmowie chyba oboje próbowaliśmy ustalić z jakiego powodu się spotkaliśmy, opuściliśmy imprezę i właśnie rozmawiamy łażąc nocą po mieście. Wydawało mi się, że Ewelina wie więcej niż ja.
Dobrze, że wyszedłem z domu tego dnia wykazując się brakiem asertywności. No cóż… poszliśmy sprawdzić przeznaczenie.