To był dobry sen. Twardy, może nie jak skała ale dotrwałem w nim prawie do 9. Wyrwałem się z okowy kołdry i … wtedy zorientowałem się, że zasnąłem we wczorajszych ciuchach. Wstałem. Jednak od razu kiedy wyjrzałem za okno zauważyłem, że ten dzień wcale nie miał ochoty na wstanie razem ze mną. Pogoda była szara i miała wyraźnego kaca, niebo jej skóry było chropowate a deszczowe chmury wydawały się wielkimi plamami młodzieńczego trądziku. Z lekkim przestrachem poszedłem sprawdzić czy z moją twarzą jest wszystko w porządku. Oczy – są, nos – jest, usta – są, zarost – jest … uf, kurwa, wszystko się zgadza. Uspokoiłem się, choć w powietrzu unosiły się bliżej niezidentyfikowane mikrofale, które bezkarnie zaczepiały moje synapsy łaskocząc głos w mojej głowie. A jeszcze bardziej łaskotał mnie pusty żołądek. Uparty i namolny głód … właśnie wymyśliłem na niego metodę – i wcale nie było to „Danio”. Otworzyłem wrota, wielką srebrną bramę prowadzącą do zaspokojenia moich żywieniowych fanaberii. Lodówkowy portal przeniósł mnie w krainę uwięzionych w zamarzniętej atmosferze orgii smaków. Mój dzisiejszy spożywczy fetysz miał w planach zerżnąć masę soczystych warzyw. Wyciągnąłem po kolei każdą następną ofiarę nerwowo niczym Szymon Bobrowski kupujący podpaski w „Krew z krwi”. Mam w głowie stosunki (seksualne?) z warzywami. Matko bosko - co by sobie pomyśleli ludzie… fuck, jestem „jerzyno-filem”? W sali tortur znajdowały się pomidory, czerwona papryka, zielona sałata i ogórek kiszony. Między gatunkowy gang-bang dokonał się przy pomocy ceramicznego noża. Zbrodnia wyglądała bardzo smakowicie komponując idealną fuzję zieleni i czerwieni. Okazało się jednak, że w pobliżu byli świadkowie – musiałem z nimi zrobić to samo. Przecież nie mogło się wydać! W misce wylądował również ser feta i majonez tworząc biały koc przykrywając resztę … a później ukatrupiłem jeszcze dwa nieświadome niczego zaimadłowane ząbki czosnku. Niestety nie nadaję się na seryjnego mordercę-gwałciciela … przecież to wszystko takie przewidywalne, takie łatwe do odgadnięcia. No cóż – jebać to … a wróć – pieprzyć to. Bo dodałem jeszcze trochę pieprzu – sypnęło się mocno jak głupia nastolatka na dyskotece w kiblu. Bez skrupułów wymieszałem to całe towarzystwo nierealnie wielkim widelcem. Podlałem tą kryminalną potrawę dziewiczą oliwą z olwiek… Ostatnie chwile przed trafieniem do mojego żołądka biedne warzywka spędziły w lodówce … czekałem na magiczny i nigdy nie zrozumiany proces tak zwanego „przeżarcia się” składników potrawy. Symboliczna yerba miała ułatwić oczekiwanie i zaakcentować pierwszy etap tego dotychczas pozbawionego morału i refleksji dnia. Tymczasem deszczowe krosty za oknem przerodziły się w burzowe ropniaki, które zaraz miały trysnąć na Ziemię. Ja wgapiałem się w kubek z czajem. Chyba spodziewałem się, że jakiś elektryczny (choć pewnie bardziej elektroniczny) impuls pierdolnie w herbaciany akwen mojego porannego napoju. To mógłby być porażający wyrok sprawiedliwości przeciwko moim niecnym uczynkom. Jedząc sałatkę czekałem na pointę.
czwartek, 28 sierpnia 2014
Czekając na pointę
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Czytając Twoje słowa jestem pod wrażeniem. Masz wyjątkowy talent do ubierania emocji i myśli w odpowiednie słowa, nawet opisując proces robienia sałatki ;-)
OdpowiedzUsuńJa próbuję się zmobilizowac do powrotu na bloga na stałe. Brakuje mi blogosfery, ale tak samo jak Ty zauważyłam, że ciężej o czytelników. I to zjawisko pojawiło się przed wakacjami już, więc nie wiem czym to spowodowane. A jednak czytelnicy szybciej zmobilizują do systematycznego pisania, chęci rozmowy czy zwykłej wymiany interesującego komentarza, nie będącego dennym spamem.
UsuńChyba w każdej pracy są takie dni, kiedy można w końcu odetchnąć i poobijać się chociaż chwilę ;) No niestety, odpowiedzialnośc tu jest spora i wciąż mnie przeraża, bo na każdym kroku trzeba być pewnym tego co się robi, bo wystarczy drobne potknięcie i mogą być kłopoty. Na szczęście póki co nic takiego mi się nie zdarzyło i mam nadzieję, że nie zdarzy.
Usuńhaha, co by to za nudna robota była bez takiego kierownictwa... ? :D
Taak, to prawda. Miałam podobne odczucie, wracasz z dłuższego wyjazdu/wakacji, to odwiedzasz swoich starych znajomych- tych w realu, jak i tych z bloggera. Albo też zrobili sobie dłuższą przerwę... może wszystko wróci do normy od września/października. Zobaczymy :)
OdpowiedzUsuńHaha, Ty jesteś mistrzem w laniu wody! Nie no, brzydko się wyraziłam. Mistrzem w prześmiesznym opisywania codziennych czynności. Niesamowicie dobierasz słowa; epitety, porównania są niespotykane!
Gratuluję :P
Jak ja bym chciała wziąć kiedyś w rekę Twoją książkę! Może czas o tym pomyśleć :D ?? Piękny dobór słów :)
OdpowiedzUsuńMam jedynie mały problem z czytaniem twoich postów, są mało czytelne... ale to w sumie mój problem, jednak wcale mnie to nie zniechęca ! ;)
Hmmy, może bym normalnie przyjęła ten tekst, gdyby nie fakt, że nie lubię tej konkretnej sałatki :P
OdpowiedzUsuńWyszedł ci jakby wstęp do bardzo psychodelicznej, nielinearnej książki. To by mogło być coś, dzieło napisane całe takim stylem...
Ciekawa alternatywa dla blogów lifestylowych - niby piszesz o pierdołach typu o której wstałeś, co jadłeś... ale w taki sposób, że chce się czytać i czyta się to z uśmiechem na ustach ;D
OdpowiedzUsuńWrócą. Zawsze wracają.
OdpowiedzUsuńAhh.. nie wiem, czy dobrze sobie kojarzę tą pointę. W sensie, czy dobrze odczytuję, co autor miał na myśli :D
Ciekawie to napisałeś. Niby taka codzienna czynność, a jednak opisałeś ją dosyć szczegółowo. Ja na przykład chyba bym nie dała rady napisać tyle o robieniu sałatki. Poza tym, użyłeś ciekawego stylu :)
OdpowiedzUsuńno proszę, jak ma się talent, nawet ze zwykłego śniadania można zrobić niesamowity tekst literacki. bardzo podobały mi się porównania pogody do codziennych sytuacji z życia. świetnie napisane. :)
OdpowiedzUsuńCzytam ten post już któryś raz z kolei. Ten tekst tylko wydaje się być prosty, ale między słowami można dużo wyczytać. Przynajmniej ja tak odbieram ten tekst.
OdpowiedzUsuńWiesz, wymyśliłam, że chciałabym być choć na chwilę być Tobą! Tak, Tobą i mieć Twoje myśli.