Ostatni mój wpis był dość niecodzienny jak na mój klimat.
Ale chciałem spróbować napisać coś takiego … reszta to Wasza ocena. Myślę, że
prędko takiego „erotyka” nie powtórzę. Natomiast dziś będzie o podróżach – jak to
się u mnie zdarza od czasu do czasu. Wczoraj właśnie wróciłem z owej podróży i postanowiłem
delikatnie i na gorąco coś o tym skrobnąć.
Tym razem byłem w Berlinie. Stosunkowo niedaleka wycieczka,
bo to w sumie jakieś 600 kilometrów licząc z Krakowa. Swoją drogą to Kraków to
takie moje miejsce strategiczne do różnych działań. Do Krakowa wyruszyłem samotnie - w niedzielę – by dołączyć
do mej koleżanki Kasi. Podnieceni wycieczką wybraliśmy się jeszcze na Festiwal
Teatrów Ulicznych. Akurat złożyło się tak, że był to dzień finałowy i wystąpiły
najlepsze teatry z całego świata – punktem kulminacyjnym było show ekipy z
Belgii. Wróciliśmy do mieszkania gdzieś lekko po północy … a rano trzeba było
wstać o godzinie piątej.
Piękne widowisko na krakowskim rynku.
Poniedziałek. Jakoś zwlekliśmy się z łóżka – szybki ogar,
sprawdzenie plecaka, zrobienie kanapki i wypicie herbatki no i jazda na
autobus. Dojechaliśmy na Balice i stamtąd mieliśmy jeszcze kawałeczek by dojść
do MOP’u (miejsca obsługi podróżnych hehe). Była godzina 6:30. Chwilka
konsternacji z której strony dojść do spota … ale znaleźliśmy. W zasadzie by
zabrać się w drogę wystarczyło nam 2 minuty. Pierwszy zapytany kierowca zgodził
się nas podrzucić do Katowic. Zapowiadało się dobrze. Katowice okazały się dla
nas równie szczęśliwe, czekaliśmy troszkę dłużej (~20 min.) – ale było warto.
To był mój pierwszy raz kiedy złapałem na stopa autobus. Wycieczkowy autobus
pełny gimbusów prowadzonych przez ojca zakonnika … lecimy! Dolecieliśmy w ten
sposób do Opola. Tam zjedliśmy kana… a wróć – nie zdążyliśmy zjeść kanapki bo
mieliśmy następne auto. Sympatyczny i rozmowny dziadziuś zabrał nas do
Wrocławia. Stojąc na bramkach przed Wrocławiem wystawiliśmy przez okno
tabliczkę „Berlin”. Ta taktyka przyniosła tam tylko zdziwione uśmiechy
kierowców. Kawałeczek dalej i byliśmy na wrocławskich Bielanach (przy Orlenie).
Zadziwieni szybkością z jaką się przemieszczaliśmy postanowiliśmy znów zjeść
kanapkę. Przy okazji poznaliśmy jednego kolesia z Australii, który od kilku
miesięcy podróżuje po Europie dzięki autostopowi. W między czasie przyłączył
się do nas następny stopowicz (uczestnik jakiegoś rajdu – wow!). Australijczyk
i rajdowiec zmierzali w stronę Drezna i wyczaili nadjeżdżający samochód na
niemieckich blachach. Z fury wysiadł kierowca i dwóch kolejnych autostopowiczów
(z Ukrainy) … kurwa, było nas już tam sześcioro. Okazało się, że pan kierowca
wybiera się dokładnie tam gdzie my – czyli Berlin! Po chwilce rozmowy zapakowaliśmy
się do samochodu i w drogę. Reszta stopowej ekipy została na stacji szukając
okazji na Drezno. Nasz kierowca zaproponował nam podróż do Amsterdamu … byliśmy
strasznie podjarani, lecz po chwili euforii doszliśmy do wniosku, że nie będziemy
mieli tam gdzie spać. Wypasiony Mercedes klasy S zawiózł nas w ekspresowym
tempie (240 km/h – dobry wynik) pod Berlin. O godzinie 13 wylądowaliśmy na
stacji benzynowej pod miastem. Stamtąd złapaliśmy jeszcze dwie krótkie podwózki
do centrum. Takim oto sposobem właśnie o 15:00 piliśmy niemieckie piwko.
A tak właśnie jeździ się autostopem - autobusem!
Nadszedł czas na ogarnięcie i odnalezienie się w mieście.
Dopisywały nam świetne humory i w takiej atmosferze obdzwoniliśmy ludzi z
którymi umówiliśmy się przez couchsurfing. Było wcześnie więc chcieliśmy się
zakwaterować w miarę szybko by jeszcze zdążyć coś zrobić tego dnia. Umówiliśmy
się z bardzo miłym kolesiem imieniem Jamin (jak jamin’ Boba Marleya).
Dojechaliśmy we wskazane miejsce metrem (na ulicę Warszawską co ciekawe).
Chwilę zajęło nam ogarnięcie lokalizacji … ale w końcu się odnaleźliśmy razem.
Jamin przyszedł z kolegą z Belgii którego też hostował w tym czasie. Krótka rozmowa zapoznawcza i zaczęli prowadzić nas do … domu
(?). Niee, to zdecydowanie nie był dom. Oboje z Kasią spodziewaliśmy się, że to
nie może być jakiś apartament … ale nigdy nie spodziewaliśmy się tego co
zastaliśmy na miejscu. Slamsy w wersji europejskiej. Najzwyczajniejsze w
świecie kurwa slamsy. W centrum miasta, stolicy jednego z najpotężniejszych
państw świata. Na początku wydawało nam się, że to jest żart i nie mogliśmy
uwierzyć. Jego „dom” był zrobiony z desek i plandeki. Co prawda jak na tamte
warunki to i tak wyglądał na wypasiony bo dostosował sobie to miejsce do w
miarę normalnego życia (oprócz łazienki of course). Opanowaliśmy troszkę
pierwszą falę szoku i porozmawialiśmy z naszym gospodarzem. Postanowiliśmy z
Kasią pójść na piwo i na spokojnie to przedyskutować. Rudzielec wpadł w lekką
histerię … ale uspokoiłem ją i stwierdziłem, że uciekamy stamtąd. Zadzwoniliśmy
do jednego z następnych naszych hostów. Zgodził się na to żebyśmy wpadli do
niego od razu. Po drodze spotkaliśmy grupkę Polaków którzy wybrali się do
Berlina na koncert, zgodzili się nam pomóc i zawieść nas do nowego miejsca.
Zabraliśmy klamoty ze slamsów i ruszyliśmy w poszukiwaniu dachu nad głową. W
ten sposób zasmakowaliśmy klimatu berlińskiej dzielnicy – Kreuzberg. Ale
jeszcze tam wrócimy później.
Włosi przyjęli nas bardzo miło, choć może niezbyt wylewnie. Byliśmy
troszkę zmęczeni i zmieszani poprzednim doświadczeniem … walnęliśmy sobie
prysznic i chciało nam się spać. Ale grupka hipisów nie dała nam zasnąć tak od
razu, zlecieli się wszyscy do jednego pokoju i zaczęli grać na gitarach
wyśpiewując melodie made in italia. Okazali się, taką jakby „komuną hipisowską”,
która przy okazji tworzy zespół muzyczny. Przygotowywali się do koncertów –
organizują festiwal Summer of Love Berlin. Grali bardzo pięknie. Na koniec dnia
- wypiliśmy piwko.
Następny dzień zaczął się gdzieś około godziny 10.
Wyruszyliśmy zwiedzić ścisłe centrum i zapoznać się z klimatem miasta.
Odległości w Berlinie są strasznie długie … kawałeczek na mapce okazywał się
ponad półgodzinną przechadzką. Zaczynając od Alexanderplatzu, Nikolaivierte, Wyspy Muzeów
przez Gandermenmarkt, Podstamerplatz i Berliner Dom, aż do Unter den Linden, bramy
brandenburskiej aż do Bundestagu. No właśnie, byliśmy przy bramie
brandenburskiej – a z tego całego zamieszania zapomniałem, że we wtorek do
Berlina miała wrócić reprezentacja Niemiec. Okazało się, że mistrzowie świata w
piłce nożnej właśnie świętują pod bramą! Dawno (o ile kiedykolwiek) nie
widziałem takiego tłumu… cała masa ludu obranego w niemieckie barwy. Chodzili
jak dumni jak paw i upajali się swoim zwycięstwem. Wielka scena przygotowana
dla zwycięzców przyciągnęła dziesiątki jak nie setki ludzi, którzy od rana do
wieczora świętowali po całym mieście. My odwiedziliśmy jeszcze ogród Tiergarten
i po wielu kilometrach zdecydowaliśmy się na powrót do domu. Wieczór kolejny
raz upłynął pod znakiem włoskiego muzykowania – Federico, Marco, Marta, Camille
i jeszcze dwóch kolesi z Wenezueli i Jamajki (rastaman identyczny jak ten z
reklamy Sittlesów) biesiadowali w ogródku piwnym do 3 w nocy … a my razem z
nimi.
Katedra Berlińska z perspektywy gościa, który siedzi na koniu.
Tak o to się bawią piłkarskie Niemcy.
Po nocnych baletach nadeszła środa. Dość spontanicznie
stwierdziliśmy, że wybierzemy się z Kasią troszkę poza miasto – a dokładnie do
Poczdamu. Przewodnik mówił o poczdamskim parku jako o raju na Ziemi … i wcale
się nie mylił. Jakbym nie musiał jeść i pić to mógłbym spędzić tam całe życie.
Podejrzewam, że rozmiarowo ogród ten można byłoby porównać do jednej z dzielnic
średniego polskiego miasta. Wszechogarniająca zieleń i szum fontann sprawiał,
że rzeczywiście można było poczuć kawałek nieba na naszej planecie. Tak naprawdę
nie ma się co nad tym rozpisywać – takie miejsca po prostu istnieją … i tyle.
Miasteczko nie składa się jedynie z ogrodów, samo w sobie jest również miłe i
przyjemne – w „dzielnicy holenderskiej” znaleźliśmy sklepik z płytami
winylowymi a tam trochę polskiej muzyki lat ’70. Po powrocie musowo trzeba było odwiedzić
knajpkę i wypić jakieś piwko. To był strzał w dziesiątkę – właśnie wtedy
trafiłem moje nowe ulubione piwo – Schofferhofer Kristalweizen! Nigdy nie piłem
takiego czegoś, miodzio … większość polskich piw nawet się nie umywa do
niemieckiego piwa za 40 eurocentów. Tego wieczora poznaliśmy kolesia z
Brazylii.
Romantyczny park Sannsuoci w Poczdamie.
Rano Gustavo poczęstował mnie brazylijskim czarnym chlebem
oraz piwem herbacianym. Przedstawił mi to jako klasyczne brazylijskie
śniadanie. Czemu w Polsce nie jadamy takich śniadań? Noo… w sumie to znam paru
co zaczynają dzionek od browarka. Był
już czwartek … mieliśmy chytry plan załapać się na jedną z darmowych (no może
nie do końca) zorganizowanych wycieczek. Subculture Alternative Tour –
wycieczki prowadzone przez zajawkowiczów, których kręci brudna ale też kolorowa
historia Berlina. Najłatwiej odkryć te historie w dzielnicy Kreuzberg – tak to
ta, w której były slamsy z pierwszego dnia. Zobaczyliśmy całą masę fascynujących
i inspirujących miejsc … wszystko co działo się w Berlinie po wojnie zostało w
jakiś sposób utrwalone na murach tego miasta. Wszystko wyrażało się przez
sztukę uliczną – a przede wszystkim graffiti. Opowieści które przedstawił nam
sympatyczny młody niemiaszek otworzyły mi oczy na pewne sprawy … zrozumiałem
dlaczego Berlin jest taki a nie inny. A jaki jest? Różnorodny – to na pewno.
Przede wszystkim przez podział miasta murem berlińskim, przez różne kultury
które zostały po wojnie sprowadzone do miasta. Z jednej strony amerykańscy
żołnierze, którzy przewlekli ze sobą do Berlina swoje żony i dzieci a wraz z
nimi kulturę hip-hopową, czyli rap i graffiti – a z drugiej strony społeczności
Tureckie, które miały pomagać w odbudowywaniu zniszczonej i podzielonej
stolicy. Choć podejrzewam, że te historie były przedstawione w delikatnie
subiektywnym świetle to i tak dały mi dużo do myślenia – i właśnie w takich
momentach kocham historię. Poznajemy przyczyny i skutki.
Mur Berliński - East Side Gallery - Kreuzberg.
Jedna z wielu ścian, które chciałem tu wstawić jako dowód na piękno berlińskiej sztuki ulicznej.
Czwartkowy wieczór był magiczny. Był to ostatni nasz
berliński wieczór. Hipisi postanowili zrobić nam małe pożegnanie … my zresztą
też mieliśmy taki plan i przygotowaliśmy zapas piwa. Oni z kolei przygotowali
prawdziwie włoską pastę .. nie jakieś tam spaghetti instant. Jak to powiedział
Federico – to jest „pasta with full of love”. Było pyszne, choć trochę za mało
haha. Oprócz pasty mieli też inne specjały z całą masą miłości. Na przykład
ciasto. Na pierwszy rzut oka najzwyklejsze ciasto na świecie, jakaś kruszonka i
dużo cukru. Nie spodziewaliśmy się jednak, że po takim ciasteczku będę miał na
następny dzień kaca. Ciasto z marihuaną to jedno z dziwniejszych doświadczeń w
moim życiu … nie wiem do końca jak to opisać. W każdym razie czuliśmy się po
nim bardzo lekko i z tą lekkością zaczęliśmy wyśpiewywać polskie hity. Włochom
bardzo spodobał się kawałek KSU – „Za mgłą” … choć na początku myśleli, że „za-mgłą”
brzmi bardzo po chińsku (spróbujcie to wypowiedzieć z chińskim akcentem to sami
zobaczycie). Pożegnaliśmy się z nimi i poszliśmy spać by jutro wyruszyć do
domu.
Tytułowe "piu belle concerto" :)
Kasia i nasi kochani hipisi - Fede i Marco!
Piątunio przywitał nas na fazie po wczorajszym ciasteczku i
paru piwkach. Udaliśmy się prosto na lotnisko, by tam znaleźć jakiegoś rodaka
wracającego do Polszy. Niełatwo było się nam tam odnaleźć, lecz po jakiś 30
minutach ogarnęliśmy miejscówkę. Pierwszy zapytany kierowca zawiózł nas do
Zielonej Góry. Stamtąd szybko dostaliśmy się do Wrocławia. Z tym, że była już
godzina 20 … przed oczami stanęła nam wizja nocki spędzonej na stacji
benzynowej. Jednak po kilkudziesięciu minutach ktoś się nad nami zlitował i
zabrał nas do mini-busa. Chłopaki też wracali z Berlina i jechali prosto do
Krakowa. Wesoły autobusik z głośną muzyką zawiózł nas na miejsce … lecz dopiero
o godzinie 2 w nocy byliśmy w domu. Po drodze nasza autostrada zaskoczyła nas 7
kilometrowym korkiem, który trwał ponad dwie godziny. No ale cóż … tak czy siak
– byliśmy w Krakowie. Zaśnięcie zajęło mi pewnie jakieś 0,69 sekudny. W sobotę
dotarliśmy do Sanoka – z braku sił, zdecydowaliśmy się na busa. Wszędzie
dobrze, ale w domu najlepiej!
WNIOSKI:
Berlin to piękne miasto, oparte na kontrastach i podziałach –
lecz non stop dążące do połączenia i spójności wszystkich aspektów życia. Każdy
znajdzie tam coś dla siebie – są tam piękne ogromne zielone parki ale też
odrapane dzielnice całe osmarowane przepięknym graffiti. Można się zrelaksować
w jednej z tysiąca knajpek nad Szprewą albo uderzyć na nocne balety do klubu.
Jeżeli chcesz zobaczyć wszystko to polecam podróż metrem i
koleją – dojedziesz tym wszędzie gdzie tylko chcesz i to w bardzo szybkim
tempie. Można też chodzić na nóżkach, ale to tylko dla zawodników o mocnych
nogach.
PORADY OSTATECZNE:
- w Berlinie mistrzostwem świata jest znaleźć kantor z
rozsądnymi cenami. Pięć złociszy za jednego eurasa … czyli na każdym euro jest
złotówę drożej. Koniecznie zmieniajcie hajs w kraju.
- W centrum miasta nie uświadczysz również żadnego sklepu
spożywczego czy też supermarketu. Najbliższy Lidl znajduje się 40 minut drogi
piechotą od bramy brandenburskiej. Więc jeśli zachce Ci się pić czy jeść kupuj
przed wypadem na miasto albo stołuj się w knajpach. Stwierdziliśmy, że
najtańsze są na Kreuzbergu – za kurczaka curry zapłacisz 6-9 euro a za piwko
2-3.
- Ceny w supermarketach: bagietka (0,40 euro), serek biały
(1 euro), duży jogurt (0,6 euro), piwo (0,4 euro)
„Po to te ucieczki w ogóle są
Bo z daleka tak pięknie wygląda dom”
Bo z daleka tak pięknie wygląda dom”
Cud natury - piwo, które zabrałem do Polszy. Polecam!
No to wycieczka Ci się udała :) Super :)
OdpowiedzUsuńPo Twoim opisie Berlina i ja mam ochotę tam się wybrać pozwiedzać, a zwłaszcza tę część miasta z graffiti.
P.S. W takim razie czekam na maila :)
Ten teatr uliczny robi wrażenie. A co do Berlina, to byłam tak kiedyś. Niezłą mieliście niespodziankę u tego Jamina. Nigdy bym nie przypuszczała,że w Berlinie są slamsy. No, ale przynajmniej znaleźliście nocleg w innym miejscu. A to ciasto... miało ciekawy składnik.
OdpowiedzUsuńGraffiti na murze berlińskim świetnie wygląda. Niestety jak byłam z grupą, przewodnik zaprowadził nas tylko do jednego, na którym było dwóch całujących się polityków. Gdybym nie była z grupą, najchętniej obeszłabym ten cały kawałek muru i porobiła zdjęcia wszystkim przykładom dzieła ulicznego.
Przeczytałam w nocy, ale chyba już nie miałam po prostu energii, żeby wykrzesać z siebie jakiś komentarz ;) Fajnie, że kolejna wyprawa się udała, Berlin, sama chętnie go poznam i jest na liście miejsc "do obejrzenia". I ani trochę nie dziwię się Niemcom, że tak swoich witali i świętowali, my Polacy też byśmy oszaleli. Ale nam to akurat nie grozi. :D Piękne zdjęcia, naprawdę świetne, najlepsze jest chyba to z małpą, mega! Chociaż nie, Amigos w sombrero, z gitarą rządzi :D
OdpowiedzUsuń