sobota, 17 stycznia 2015

Taniec

            Rozglądam się już kolejny raz to w lewo to w prawo. Wszędzie wokół panuje nieprzyjemna szarość w jakości czarno-białych filmów. Rozpalona gorącem ulica jest pusta, w najbliższej okolicy słychać tylko delikatny pomruk wiatru, który flirtował z drzewami. Co chwilę też przelatywała mi przed oczami plastikowa siatka z pobliskich delikatesów. Kurwa, prawie jak turlające się krzaczki z westernach. Piwny transporter, który robi za krzesło zaczyna uwierać mnie już w tyłek, a cierpliwość się powoli kończy. Ileż można czekać… Wstaję na chwilę by sprawdzić jak się sytuacja u moich kompanów. Zabezpieczyliśmy teren obstawiając winkiel budynku. Ja na rogu i dwóch bliźniaczo podobnych karków po bokach, wzdłuż ścian. Łysy kark nr 1 nieświadomie w karykaturalny sposób pokazał mi kciuk do góry, a po chwili Łysy kark nr 2 telepatycznie zrobił to samo. Nie bardzo pamiętam skąd ich znam, ale na pewno od zawsze mnie wkurwiają.           
            Nagle widzę kogoś na horyzoncie, z za skrzyżowania ulic wypełzają dwie postacie. To ten moment. Nareszcie, pełna mobilizacja… Wstając spluwam na rękę i gładzę skórę głowy. Fuck, też jestem łysy. Łysy nr 3. Poprawiam biały ubrudzony podkoszulek by leżał nieco bardziej elegancko niż w zwykły dzień. Złapałem się, że stoję prawie na baczność… czas mija bardzo wolno, obserwujemy jak się zbliżają. Moi niespodziewani kolesie wymieniają tylko co parę sekund porozumiewawcze spojrzenia. Ja chyba z tego nic nie kumam. Czuję się malutki przy tych gigantach, a dodatkowo przerasta mnie oczekiwanie na „klientów”.
            Dopiero teraz gdy są bardzo blisko dociera do mnie obraz towarzyszących im dwóch psów.
Filmowy efekt pozbawienia kolorów ustępuje i zaczynam widzieć ostrzej. Widzę ich dobrze.
Idą tak we czwórkę, parami … pierwszy - wysoki chudzielec o posturze żyrafy ubrany w kraciastą marynarkę koloru ciemnego bordo. Drugi zaś wielki brodaty grubas przypominający do złudzenia Action Bronsona. Obaj targają ze sobą dziwne psy, ale odwracam od nich wzrok. Panowie stoją przed nami ze skupionymi minami, ich twarze ozdobione są śmiertelną powagą. No właśnie śmiertelną…
Wysoki elegancik wyciąga rękę, odwzajemniam uścisk dłoni musząc podnieść rękę niemal na wysokość własnej głowy. Szybka i sucha wymiana potrząśnięć dłoni automatycznie zmienia mimikę przybyszów. „A teraz środki ostrożności” odzywa się tłuścioch.
            Ogromy Rottweiler uruchamia swój nos kierując się powoli w moją stronę. W moment jego nozdrza pojawiły się przy mojej twarzy… nierealnie wielki mastif jest wyższy ode mnie stojąc na czterech łapach.  Czuję spadającą na moje ramię ślinę i ruch  śmierdzącego powietrza. Bydle się do mnie przybliża, próbuję delikatnie stawić opór aby mu dać do zrozumienia żeby tego nie robił. Bez skutku. Przytyka beczkowaty łeb do mojego tułowia naciskając na mnie w stronę ściany. Opór nic nie pomaga … wewnętrznie zaczynam panikować, jestem przyciśnięty do ściany. Nie wiem co się dzieję, potrafię tylko zamknąć oczy i zacisnąć zęby w wyczekiwaniu aż „da sobie spokój”.
            Myślę, że trwałoby to w nieskończoność gdyby nie chudy ważniak. Uspokaja bestię szarpiąc gwałtownie za smycz, a ta potulnie bez zająknięcia słucha swojego pana, odwracając się ode mnie.  Teraz czuję jak krople potu spływają mi po skroniach i karku. Uspokajam oddech, blefując, że wszystko jest w porządku. Moi umięśnieni koledzy, którzy wcale nie wydają się przestraszeni stoją z boku i bezmyślnie się przypatrują. Chyba te bezmózgi lepiej wiedzą co tu się wydarzy niż ja. Wtem pada pytanie: „Idziemy?”.
            Tak. Idziemy, a przy wejściu stoją ochroniarze klubu. Wyglądają jak z Biura Ochrony Rządu a nie bramkarze klubu nocnego. Odsuwają się wpuszczając nas do środka, idę przodem razem z dryblasem, za nami bliźniaki a na końcu pan grubasińki. Psy zostały na zewnątrz, ochroniarze zamykają wrota podążając za nami. Od razu rzucają mi się w oczy dynamicznie zmieniające się neony, które idealnie doświetlają mroczną atmosferę tego wnętrza. Wchodząc po schodach łapię lekką zadyszkę, ale to pewnie z nerwów. Pierdolę, zdecydowanie wolę koty. Pokonuję ostatni schodek i podnoszę spojrzenie do góry gdy w jednej sekundzie nowoczesny neonowy desing zmienia się w drewniany skansen, à la koło gospodyń wiejskich. Nie dowierzając obracam się w bok i widzę, jak kraciasty zaczyna mnie wyprzedzać.
            Odskoczył ode mnie na kilka metrów. Wiedziałem, że coś z nim jest nie tak, ale on właśnie zaczął tańczyć. Podskakuje w jakimś wyimaginowanym rytmie machając długimi chudymi rękami… przecież tu nie ma żadnej muzyki. Odruchowo i instynktownie próbuję go powstrzymać, jestem pewien, że nie powinien tego robić. On nie może teraz tańczyć. Łapię go w pas próbując unieruchomić, ten wariat zaczyna kopać nogami jakby przypomniał sobie kankana. Ściągam go w dół by powalić na ziemię. Miotam się z nim w tym chaotycznym tanecznym pokazie… dopadają do nas ochroniarze rozdzielając nas, dostaję parę sierpowych w nos i raz po raz czuję przeraźliwie bolesne ciosy w nerki. Widzę, że to nie żaden ochroniarz… młoda blond pani policjant w mundurze krawężnika okłada mnie pałą aż do omdlenia. Jedynie przez moment miga mi jeszcze przed oczami scena walki za moimi plecami. Zasadzka?
            Podnoszę powieki i nic nie widzę, nic nie pamiętam… chyba nie żyję. Sam nie wiem.

3 komentarze:

  1. Uwielbiam Twoje pokręcone historie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Historia trochę dziwna i rzeczywiście pokręcona. Zakończenie też mnie zaskoczyło, nie spodziewałam się tańca bez muzyki.
    Widać,że sen jest odtworzony z najdrobniejszymi szczególami. Musisz mieć do nich dobrą pamięć

    OdpowiedzUsuń
  3. Ta policjantka mnie rozwaliła! I ten kankan, zaczęłam się chichrać jak opętana. Wiesz, sen pełen napięcia i powagi, a tu nagle takie rzeczy :D Chciałabym mieć taką pamięć do snów jak Ty, zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń